Pół-turyści. Jesteśmy w Lecco, nad jeziorem Como, już blisko dwa tygodnie. A ja nie byłam w żadnym muzeum ani w katedrze. Nie wiem też, z którego roku jest najstarszy budynek w mieście, ani gdzie jest najlepsza (według rankingu TripAdvisora) cukiernia.
Wiem natomiast gdzie jest najbliższy sklep spożywczy i całkiem spory market. Wiem gdzie jest kawiarnia, z której każdego ranka moi chłopcy przynoszą mi cappuccino i rogaliki, na które tutaj mówią „briosze”. Można tam też kupić bilet na autobus, którym szybko i sprawnie można dotrzeć nad sam brzeg jeziora. Tam jest piękny widok na Alpy, plac zabaw, piekarnia i promenada, którą spaceruję jak Dawid śpi w wózku. Jest też fontanna, do której wbiega F. ale tylko jak jest ciepło. Jesteśmy tu trochę jak mieszkańcy, a trochę jak turyści.
Pierwszy tydzień nas rozpieścił.
Było piękne słońce. Starszy Brzdąc codziennie chciał chodzić do pobliskiego parku przy Villi Gomes. Zbierał tam kwiaty, którymi następnie bawił się w ogródku przy wynajętym mieszkaniu. Przy naszym włoskim mieszkaniu. Razem z ciocią płatki nabijali na patyki. Robili szaszłyki. A potem… potem zanosili je na kompost.
No właśnie z ciocią. Moja siostra była kilka dni, a potem na chwilkę też odwiedziła nas babcia Brzdąców (moja mama), która pierwszy raz była we Włoszech. I pierwszy raz spędziła tyle czasu z Maluchami. Maż pracował, a ja nie byłam sama z dziećmi w obcym mieście. Było mi raźniej.
Drugi tydzień sprowadził nas na ziemię…
i zagrał na nosie jednocześnie. Słońce zasłoniły chmury i zaczął padać deszcz. Spadła temperatura na zewnątrz, a wzrosła ta pokazywana przez termometr mierzona z czoła Brzdąców. Oni przeziębieni, deszcz na zewnątrz, więc na nasz włoski ogródek mogliśmy patrzeć przez okno, a okna mamy duże. Tak samo dużo energii mieli obaj, a ja nie wiedziałam, co z tą energia już mam robić. Mąż dalej próbował pracować zdalnie, a ja z chłopakami próbowaliśmy mu nie przeszkadzać. Korzystaliśmy z każdego momentu między jednym deszczem a drugim. Między jednym glutem a drugim…
Ale ciągle mi się tu podoba. Podoba mi się piękny widok z okna, którego tak brakuje mi w wielkim mieście. Podobają mi się wąskie i kręte uliczki i ta ilość zieleni.
Lecco jest piękne i całkiem duże.
Widziałam je z góry – wjechałam kolejką linową, razem ze swoją mamą, na Piani d’Erna. Z 1375 m.n.p.m widok w dol jest niesamowity. Widok na wyższe szczyty Alp zapiera dech w piersiach. Lubię być we Włoszech.
Uwielbiam świeże makarony, które jemy prawie codziennie na obiad. Warzywa też smakują lepiej, a owoce wspaniałe pachną. Codziennie mogę jeść pomarańcze prosto z Sycylii. A Mąż codziennie może jeść ricottę. Ricottę z miodem z kwiatów pomarańczy. Pizze z ricottą. Ricottę z truskawkami.
To ostatnie codziennie mogą jeść i nasze Brzdące. A tak w ogóle to Włosi są przemili dla dzieci na każdym kroku. Zagadują z uśmiechem w sklepach i na ulicy. Starszak zazwyczaj zawstydzony wtuli się w nogę lub zasłoni buzię ręką, a D. już wie, że na „ciao!” można pomachać i wszyscy się wtedy śmieją.
Jednak włoskie otoczenie nie zawsze jest przystosowane do najmłodszych. Nie widziałam toalety z przewijakiem, wysokich krzesełek w restauracjach, a przez wysokie schody czasem trzeba zmienić plan spaceru. Zwłaszcza jak spaceruję sama…